
Jedlnia, Kresy, a Radom Pomiędzy
Gazeta Wyborcza 2013 02 01
Marcin Kępa rozmowa z pisarzem
Wojciechem Pestką 2013 02 01
Osiadłeś na stałe pod Radomiem. Dlaczego Jedlnia? W notkach biograficznych twoich książek można przeczytać, że autor długo szukał swojego miejsca na Ziemi.
Miasto nuży, jest powierzchowne, wzrok nie sięga daleko, potyka się o zabetonowane, zaasfaltowane, zabudowane przestrzenie. Trzeba uciec, jeśli chce się spotkać siebie, zacząć z sobą rozmawiać. Życie na pustyni albo na bezludnej wyspie jest nieco utrudnione w polskich warunkach, dlatego wieś. A Jedlnia jest mi szczególnie bliska. Stąd wywodzili się moi dziadkowie ze strony mamy, pradziadowie, ich rodzice... Dotykam swoich korzeni. Żyję według praw natury.
Mam spokojnych sąsiadów, mieszkam pomiędzy dwoma cmentarzami. Latem, kiedy siedzę na schodach domu i piję czarna kawę, widzę mogiłę powstańców styczniowych, pomnik ks. Józefa Gackiego, słyszę śpiewające na cmentarzu ptaki. Może tak jest w niebie?
Jesteś prezesem stowarzyszenia „Jedlnia”. Niełatwo chyba pogodzić systematyczne pisanie z działalnością społeczną?
Kiedy gdzieś się już jest, gdzieś się mieszka, nie sposób naciągnąć czapkę na uszy i udawać, że nas nic nie obchodzi. Zwłaszcza, kiedy historia napiera ze wszystkich stron, sama się prosi o pamięć. Wtedy nie ma problemu z pytaniem co jest ważniejsze, w jaki sposób to pogodzić. Rzeczy dopełniają się naturalnie. W 2006 roku zawiązaliśmy nasze lokalne stowarzyszenie. By przypominać o kulturze i historii regionu, jego materialnej i niematerialnej spuściźnie. Kiedyś Jedlnia była bardzo dobrze notowana, w XV wieku znajdowała się na mapach Europy, miał tu swój myśliwski dwór król Jagiełło. Wieś wkładała do królewskiej kasy czasami nawet więcej (jak to było chociażby w 1596 roku) niż Radom. Tu narodziło się „prawo obecne”, stąd swój rodowód biorą traktaty jedlnieńsko–krakowskie, tu miała miejsce jedna z najbardziej udanych akcji powstańczej nocy z 22 na 23 stycznia 1863 roku... Dużo by można opowiadać.
Sporo przez te kilka lat udało się zrobić.
Nieskromnie powiem, że mamy dobre wsparcie! Z góry! Ks. Janusz Smerda, proboszcz parafii pod wezwaniem św. Mikołaja w Jedlni służy nam pomocą we wszystkich przedsięwzięciach. Podobnie Urząd Gminy Pionki. I z dołu! Bo kiedy do pracy włączają się mieszkańcy wsi – nie ma silnych. Tradycją stały się coroczne festyny, spotkania z historią pod wspólnym hasłem „Przeciw Niepamięci”, podczas których przypominane są ważne momenty z historii Polski i regionu. Siódmy rok ukazuje się miesięcznik „Nasza Jedlnia”, gdzie zawsze jest miejsce dla lokalnej historii. Wydaliśmy reprinty prac ks. J. Gackiego. Nadaliśmy jego imię bibliotece. Udało się zrekonstruować pomnik na jego mogile, stanął na skwerze pomnik króla Jagiełły, w niedzielę 20 stycznia został uroczyście odsłonięty pomnik na mogile powstańców styczniowych... Z inicjatywy ks. Smerdy i przewodniczącego Rady Gminy T. Wróbla powstało wspaniałe boisko. Nie ma czasu, by o wszystkim powiedzieć, Niby dużo udało się zrobić, ale to wciąż za mało.
Od lat ciągnie cię ku Wschodowi. Ukraina, Litwa, Białoruś. Kresy. Jako pisarz wspierasz tamtejszą opozycję demokratyczną, dużo też piszesz o tamtych miejscach, o stosunkach tam panujących. Publikujesz i promujesz tam swoje książki. Tłumaczysz tamtejszych pisarzy, a nawet wydajesz z nimi wspólne publikacje.
Z Kresami jest trochę jak z Jedlnią, tamten świat jest do bólu prawdziwy. Ludzie są autentyczni, nie mają czasu na pozy, walczą o przetrwanie. W naszym świecie króluje marketing, zasadniczą normą stała się polityczna poprawność. Dziwią mnie głosy naszych polityków, którzy uzurpują sobie prawo do sądzenia o tym, co jest dobre a co złe dla Ukrainy, Białorusi... zawsze wiedzą lepiej To jest domena zastrzeżona dla społeczeństwa ukraińskiego, białoruskiego, rosyjskiego... Mam tam wielu przyjaciół, to co mogę zrobić to jedynie dołożyć swój protest do ich głosów. Czasami udaje się nam coś wspólnie zrobić w ramach międzynarodowego projektu („na powierzchni lustra” 2010-2012, Ryga, wspólnie z poetką łotewską Majrą Assare i poetą rosyjskim Sergiejem Morejno), napisać razem książkę („Spacer po linie” – “Мандрівка линвою”, Lwów 2008, Ukraina, wspólnie z Anną Bagrianą), czy umówić się na wspólny reportaż historyczny, którego tematyka dotyczy Rzezi Wołyńskiej, z Wasylem Słapczukiem (projekt: „Przykazanie piąte – nie zabijaj”). A jeśli zostaje trochę czasu, to można coś jeszcze przetłumaczyć.
Ale może, gdy na trwałe zagości tam już demokracja we współczesnym, europejskim wydaniu, automatycznie przestanie to być prawdziwy świat. Wolny rynek, wolność słowa, popkultura – to wszystko sprzyja zafałszowaniu świata. Gasną indywidualności. Narodowi poeci budzą już tylko uśmiech politowania.
Przypuszczam, że jest to proces nieuchronny. Wiktor Jerofiejew, podczas naszej rozmowy w Truskawcu, zwrócił uwagę na pewien, nieokreślony ale konieczny, poziom
społecznej agresji, który warunkuje przetrwanie narodu. Z tego punktu widzenia Europa, starająca się wyeliminować wszystkie zagrożenia, jest nudna i skazana na przegraną. Kozak, to człowiek żyjący poza prawem. W każdym kraju są takie jednostki, ale sytuacja zmienia się diametralnie, tak jak na ten przykład w Rosji, gdzie większość społeczeństwa stawia się poza prawem, a jedynie jednostki próbują uczciwie żyć.
Niedawno kolejny literacki sukces. Nagroda na Ukrainie.
W ubiegłym roku cieszyłem się z książki „Jak mało... Ks. Józef Gacki (1805–1876) – zarys biografii” (Radom 2012), której współwydawcą było Radomskie Towarzystwo Naukowe. Sukcesem, nagrodą dla piszącego jest chwila, kiedy książka schodzi z maszyny drukarskiej. Wszystko, co następuje później, jest tylko dodatkiem do niej, niczego w zasadzie nie zmienia, może tylko wzmaga determinację, by podwyższyć poprzeczkę i znów zmierzyć się z sobą. Ukraińska Nagroda Literacka im. Hryhorija Skoworody ma dla mnie znaczenie szczególne, ze względu na jej patrona. Jest mi dziwnie znajomy ten XVIII-wieczny filozof - włóczęga, niepokorny poeta, tłumacz literatury antycznej, który za najwyższą wartość uznał wewnętrzna wolność i odwagę w poszukiwaniu prawdy. Sadzę, że dzięki tej nagrodzie mam prawo do wzięcia po nim w spadku sentencji, którą kazał zamieścić na swym grobie: „świat łowił mnie, ale nie pojmał”.
W drugiej połowie roku ukaże się twoja kolejna książka. Tym razem piszesz o radomskim Czerwcu 1976 r. To będzie chyba pierwsza beletrystyka w tym trudnym temacie. Fikcja pomieszana z prawdę historyczną. Nietrudno się będzie narazić...
Bez wątpienia, narażę się wszystkim. Mam świadomość, jak taka nagonka wygląda. Już to przerabiałem przy okazji książki „Do zobaczenia w piekle” (Warszawa 2009). Narażę się i tym, co bronili wówczas władzy, i tym, którzy manifestowali swoje niezadowolenie. . Nie zamierzam nikogo sądzić, to prawo oddaję czytelnikowi. Rzecz ani nie w poprawności, ani nie w szukaniu sensacji. Jeśli już, to w przypomnieniu, sprowokowaniu dyskusji. Za wszelka cenę nie można pozwolić społeczeństwu zapomnieć, zobojętnieć na tę datę - 25 czerwca 1976 roku. Spontaniczny protest radomskich robotników stał się zaczynem procesu, który przyniósł nam wolność. „Gdyby nie Ursus i Radom jedlibyśmy chleb z marmoladą” – to jest ta najważniejsza prawda o tamtym czasie. Wiem, że temat jest trudny, żyją jeszcze uczestnicy wydarzeń, trwa wstydliwa (zmanipulowana jeszcze przez tamte władze) pamięć o „radomskich warchołach”.
Jak powtarza mój książkowy bohater (za Jackiem Kaczmarskim): „jaja niewyjęte” W pierwszym numerze tegorocznego „Miesięcznika Prowincjonalnego” ukaże się mały fragment tej książki, której chcę dać tytuł: „Powiedzcie swoim”.
Na koniec trochę uśmiechu. Należy się, bo jakoś tak melancholijnie i nazbyt refleksyjnie się zrobiło. Ponoć Henryk Grynberg zbeształ cię, że Radom nie pamięta o swoich Różewiczach?
No tak, z perspektywy Ameryki różnica pomiędzy Radomiem a Radomskiem nie jest aż tak istotna. Byliśmy obaj gośćmi festiwalu „Bruno Schulz we Lwowie”. Wcześniej braliśmy udział V Międzynarodowym Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu. Spotkało się przy tej okazji niezłe towarzystwo: Jurij Andruchowycz, Henryk Grynberg, Bohdan Zadura, Adam Zagajewski ... I ja, jak można przypuszczać, też tam byłem, miód i mleko piłem. Inna sprawa, że magia Drohobycza, małego, prowincjonalnego miasteczka, które wojna brutalnie odarła z wielokulturowości, chodzi za mną do dzisiaj. I coś z tym pewnie będę musiał zrobić..
Rozmawiał: Marcin Kępa